piątek, 27 września 2013

Rozdział VI (Khaerou)

UCIECZKA

 

 

 

Zupa była przesolona. Wręcz wykrzywiała gębę. Taką właśnie minę miał pochylony nad miską pomiot, niemrawo grzebiący w nią łychą. W brzuchu zaburczało mu głośno, więc mrużąc oczy z obrzydzenia zmusił się do przełknięcia kolejnych paru łyżek.
W międzyczasie cierpliwie czekał, aż znajomy mu selekcjoner skończy zmianę. Może i miło byłoby zobaczyć nowy,przemodelowany profil tego skurczysyna, jednak tego dnia nie miał najmniejszego zamiaru pakować się w kłopoty. Był zmęczony tym śmierdzącym miastem, jego ciężką, duszącą aurą i gburowatymi mieszkańcami. Wszystko tu było podłe, od przesolonej zupy korzeniowej zaczynając, przez uwalane błockiem mury i uliczki, na wychudzonych szczurach, które niemrawo węszyły w kątach, kończąc.
Pomiot machnął zniechęcony ogonem, wywijając łyżką młynka i strzepując z niej resztki zupy na blat stołu zbitego z kilku odrapanych już desek. Jego spojrzenie ze znudzeniem omiotło salę. Oprócz niego w barze obiadowały jeszcze dwie osoby. Jedną była wysoka faerie na wyraźnym kacu, kiwała głową na boki popijając smętnie serum* i ludzki staruszek, wpatrujący się gdzieś w dal - na jego twarzy gościł jednak podejrzanie rozmarzony uśmiech - i popijający ochoczo z postawionego przed nim kufla. Oprócz nich jedynym towarzystwem w barze była jeszcze brzęcząca wściekle mucha, którą Khaerou już ze trzy razy próbował zamordować z zimną krwią, jak dotąd niestety bez skutku. Teraz siedziała na potarganych lokach faerie i z zaangażowaniem czyściła skrzydełka. Barmana i kelnerki natomiast gdzieś zwyczajnie wywiało, przez co selekcjoner musiał co jakiś czas zaglądać z przedsionka do baru, przy okazji rzuając obojętnemu na to pomiotowi mordercze spojrzenia.
Obecny stan rzeczy nie był szczytem i tak niewygórowanych marzeń pomiota. Gdyby tylko mógł, nocował pod gołym niebem, niestety nie pozwoliły mu na to warunki pogodowe. Teraz jednak, kiedy niebo nieco się rozjaśniło, a błoto wyschło na tyle by móc swobodnie poruszać się traktem, Khaerou zwyczajnie zamierzał opuścić tą dziurę i kontynuować swą podróż. Na Skraj Lądów. Byle jak najdalej od wspomnień Twierdz Czterech Wiatrów i Czerwonego Władcy...

 
  Rozmyślając tak i wymachując łyżką dopiero po chwili zorientował się, że do baru weszły dwie nowe osoby.  Jeden z nich był wysokim wampirem o ognistych włosach. Twarz drugiego, nieco niższego mężczyzny była skryta pod kapturem obszernego płaszcza, jednak jego aura mówiła sama za siebie. Wystarczył tylko moment, by pomiot poczuł jak żołądek podchodzi  mu do gardła. Inkuby i wampiry nie należały do kochających się ras. Czasami i owszem,  nawiązywały kontakty, zwłaszcza jeśli w grę wchodziło złoto, lub zwyczajnie komuś należało się w zęby. Jednak zwykła pijacka biesiada z udziałem nowych klientów stanowczo nie wchodziła grę. Wytłumaczenie było jedno - byli łowcami.
Khaerou nie zamierzał zachowywać pozorów. Gwałtownie zerwał się z miejsca, przez co faerie drgnęła zaskoczona upuszczając szklankę, która rozbiła się na podłodze, rozbryzgując na boki złotawą zawartość. pomiot nie zamierzał się jednak rozpraszać. Natychmiast ruszył pędem w stronę schodów prowadzących do wynajmowanych pokoi. Wolałby mieć przy sobie naładowany gnat, lub chociaż sztuciec o ostrym końcu, tymczasem jego obecne uzbrojenie ograniczało się do łyżki... No cóż, łowcy na pewno docenią ten drobny szczegół. Zwłaszcza, że zdecydowanie ułatwi im zadanie.
Wbiegając po schodach usłyszał ostry okrzyk i stukot butów. Nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że jeden z łowców biegł tuż za nim. Khaerou wpadł do pierwszego lepszego pokoju i zamknął drzwi od środka na zasuwę. Z drugiej strony natychmiast rozległo się wściekłe uderzenie, a drzwi zadrgały pod naporem ciosów.
- Cholera... Ej no, wyłaź. Nie bądź ciota... - Typ zza drzwi wyraźnie nie należał do najpoważniejszych w swym fachu. Chyba, że zabijanie pomiotów rzeczywiście mogło nieść jakąś rozrywkę. Khaerou nie dociekał. Chwilowo skupił się na próbie otwarcia zagrzybiałych okiennic. Gdy udało mu się otworzyć jedną z połówek i wygramolić się na parapet, usłyszał pod drzwiami głos drugiego łowcy. Cóż, czas go naglił... Spojrzał udręczonym wzrokiem na dzielącą go od ziemi odległość. Mimo wszystko wolał skoczyć i spróbować się nie zabić, niż pewniakiem skończyć jako krwawa sieczka, lub kolejny raz jako niewolnik u możnowładców.
Skoczył niemal w tym samym momencie, gdy drzwi pokoju wyłamały się i do środka wpadli łowcy. Odprowadzony ich poirytowanymi okrzykami wylądował na twardej zbitej ziemi dwa piętra niżej, upadając boleśnie na kolano. To nie był jednak czas na rozczulanie się - kuśtykając lekko ruszył pędem w stronę najbliższej przecznicy.

 
Nie  miał w głowie żadnego konkretnego planu. Nie pomyślał też wcześniej żeby lepiej poznać miasto. Skąd mógł podejrzewać, że łowcy wyśledzą go w takiej dziurze, i to po tylu latach!
- Kurwa, kurwa, kurwa... - dysząc ciężko starał się w biegu przypomnieć sobie jakieś dogodne na kryjówkę miejsce. Nie miał jednak zbyt sensownych pomysłów. Skręcając w boczną uliczkę wpadł na jakieś tłuste babsko, od którego odbił się i upadł ciężko plecami na ziemię. Siła uderzenia sprawiła, że wymalowana poczwara na którą wpadł, cofnęła się tylko o kilka kroków. Dama niemal od razu otworzyła wypudrowaną gębę i zaczęła krzyczeć coś, czego pomiot nawet nie zarejestrował. Nie miał czasu słuchać tej piskliwej histerii. Pozbierał się z ziemi z jękiem, oglądając szybko za siebie. Z pewnością miał łowców na ogonie.
- Rusz się...  - warknął, odwracając się do kobiety i prześlizgnął się obok niej, po drodze unikając wielgachnego pantofla, którego posłała w jego stronę. Słyszał jeszcze jej wrzaski dopóki ponownie nie skręcił i znalazł się na wąskiej, kończącej się ślepym zaułkiem uliczce. Na wprost znajdowały się drzwi do hal, w których składowano towary z portu. Pod magazynem znajdował się kompleks tuneli dostawczych, którymi można było zza murów dostać się do miasta i na odwrót. Przy odrobinie szczęścia mogłoby udać się mu uciec, nim dogonią go łowcy...
Drzwi do magazynu na szczęście były otwarte, nawet lekko uchylone. Nie rozglądając się na boki wbiegł do środka i pognał przed siebie, gotowy uciec z miasta drogą, którą wcześniej się do niego dostał. Nie dbał o swoje rzeczy porzucone w barze. Nie będzie mu łatwo zgubić łowców - o ile w ogóle mu się uda - jego dziwna, mieszana aura ciągnęła się za nim niczym świeży trop. Nikt normalnie nie był w stanie wyczuć cudzej aury, jednak wyszkoleni łowcy nie mieli z tym najmniejszego problemu. Często w ten sposób identyfikowali i namierzali swoje cele.

 
Pędem biegł przez wąski korytarz, mijając poszczególne sektory składów. Śmierdziało przede wszystkim rybami i mułem, skrzynie z towarem głęboko przesiąkały zapachem morza, zwłaszcza że w ostatnim czasie na wodach panowały niemal nieustannie sztormy.
W końcu je znalazł. Niepozorne drzwi, które prowadziy do tuneli również były otwarte. Oho, wygląda na to, że ktoś prowadzi swój własny szemrany biznes, wprowadzając do miasta nielegalne towary. W tym momencie inkubowi było to bardzo na rękę. Pośpiesznie zamknął je za sobą i ruszył w dół znacznie węższym korytarzem, oświetlonym zamontowanymi w ścianach lampami rzucającymi ohydnie żółte światło na kamienne, pokryte wilgocią ściany.
 

Usłyszał jedynie hałas wyważanych drzwi, nie zauważył jednak nawet, kiedy cień przemknął obok niego. Po chwili poczuł jedynie jak uderza plecami o twardą kamienną podłogę, tracąc dech. Bursztynowe oczy wampira zajarzyły się półmroku, gdy ten pochylił się nad nim. Inkub najpewniej pozostał nieco z tyłu, nie mogąc dotrzymać kroku znacznie szybszemu i zwinniejszemu kompanowi. Khaerou uniósł się na łokciach, próbując złapać oddech. Jego kocie źrenice rozszerzyły się nieco, przystosowując się do panującego półmroku. Zauważył, że wampir uśmiecha się triumfalnie, mierząc go spojrzeniem. Bo w końcu, bądź co bądź pomiot był gwarancją na to, że w najbliższym czasie brzęcząca moneta wypełni kieszenie łowców. Jak tu się nie cieszyć?
- Jeszcze się nie zmęczyłeś? - wampir rzeczywiście musiał się dobrze bawić, zwłaszcza że szansa ucieczki pomiota musiała być dla niego z góry przesądzona. Spojrzał swoimi złotawymi oczami gdzieś ponad Khaerou, więc i ten odwrócił głowę, domyślając się, że drugi łowca w końcu ich dogonił. Pomiot spróbował wykorzystać tą marną okazję i rzucił się w stronę wampira, przez co łowca stracił na moment równowagę. Jednak silny cios w brzuch, wspomagany głośnym przekleństwem, posłał pomiota z powrotem na ziemię.
Khaerou zakasłał, powstrzymując się od żałosnego syknięcia pełnego złości. A więc tak skończy się jego historia? Kilka nędznych lat zmarnowanej wolności, by skończyć w piachu, lub ponownie dać sobie zakuć ręce... Wypełniająca go adrenalina wyparowała, czuł się wypompowany. W końcu i tak już stracił władzę nad własnym losem.
 - W chuj daleko zawędrowaliście w te korytarzyki... - inkub, dysząc, podszedł na bezpieczną odległość. Chwilę stał, łapiąc oddech, by po chwili odrzucić kaptur.
Serce załomotało w piersi Khaerou jak oszalałe. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rubinowe oczy jego dawnego przyjaciela wpatrywały się w niego spokojnie. Był pewien, że nie żyje, że zginął dawno temu, jak i on sam zresztą powinien. Jakim więc cudem..?

 
  Z pewnością go nie poznał. W końcu minęło tyle lat... Zdecydowanie zbyt dużo Poza tym byli wtedy jeszcze dziećmi, no i teraz nawet nie miał skrzydeł. A Khaerou zwyczajnie nie miał już ani siły ani motywacji, aby dodatkowo rozgrzebywać swoją bolesną przeszłość. Może to nawet dobrze, jeśli będzie mógł znowu o wszystkim zapomnieć. Z niemałym trudem podniósł się z ziemi, wbijając zmęczony wzrok w otchłań tunelu i przyknął powieki. Niewiele brakowało, aby uciekł...
  Drgnął nagle zaskoczony i odwrócił się w stronę inkbua, gdy usłyszał za plecami cichy szept:
 - Khaerou..?


 
 
 
 
* * *
 
 
- Co robisz? - szkarłatne oczy wiszącego nad nim Lu przyglądały się jego poczynaniom z zainteresowaniem. Khaerou odrzucił z twarzy niesforny pukiel włosów i kręcąc głową z poirytowaniem pochylił się nad zwojem, usiłując nakreślić prostą linię wyrwanym z własnego skrzydła granatowoszarym piórem.
- Zaklęcie dla tej starej wiedźmy. Chciałem, żeby wybuchło, kiedy znowu wlezie do mojego pokoju. - mruknął pomiot bez większego entuzjazmu, ze zrezygnowaniem odrzucając pióro, rozbryzgując przy tym atrament na wszystkie strony.
- To nie jest czasem twoja opiekunka? Nie będziesz miał kłopotów, jeśli twoje zaklęcie poszarpie jej gacie? - zapytał inkub rozbawionym tonem, opierając się o framugę i wlepiając oczy wymownie w sufit. - Chyba zidiowaciałeś do reszty...
Khaerou westchnął ciężko, pochylając głowę i zamaszystym ruchem złapał pergamin, mnąc go w dłoni. Zaklęcie i tak nie wyszło. Niepotrzebnie zmarnował ostatnią godzinę. Mógł zrobić coś bardziej pożytecznego. Na przykład spędzić nieco więcej czas z Lu.
- Nie będzie już moją opiekunką. - mruknął jednak tylko.
- Naprawdę? - zainteresował się inkub - Wylali ją? Myślałem, że tacy jak wy do końca będziecie mieć jednego i tego samego opiekuna.
Zawahał się, kiedy zauważył badawcze spojrzenie pomiota i dodał tylko: - To znaczy... wiesz, sieroty. Bo w końcu nimi jesteście, prawda?
Zapadła długa cisza, której żaden nie próbował przerwać. Lu zwyczajnie nie znosił pochmurnych nastrojów pomiota, który zazwyczaj reflektował się szybko i sprowadzał rozmowę na weselsze tory. Tym razem jednak tak nie było. Khaerou również milczał, wbijając wzrok w szarobury dywan, zastanawiając się czy chociaż chce wyznać przyjacielowi jak bardzo się boi.
Dopiero po przedłużającej się chwili odezwał się cicho, ściągając na siebie wzrok przyjaciela.
- Niedługo coś się stanie, Lu. Czuję to...



***




Miasto płonęło. Ludzie biegali w popłochu, tratując się nawzajem. Jakaś kobieta porzuciła własne dziecko, które chwilę później porwał tłum. Jakiś mężczyzna dźgał nożem kobietę, by za chwile wyrwać jej z rąk tobołek i rozrywając uszy, ukraść złote kolczyki. Ktoś inny wziął metalowy pręt i okładał nim przypadkowe osoby, później jeszcze dobijając dygoczące na ziemi ciała. Gdzieś na rogu domu klęczała kobieta, modląc się głośno. Po jej brudnej twarzy spływały łzy.
Khaerou biegnąc potknął się o jedno z zalegających na ulicy ciał, wpadając w kałużę krwi. Jeśli nawet to zauważył, nie przejął się tym zbytnio. Podniósł się błyskawicznie i przecierając piekące oczy w które dostała się posoka, pomknął dalej, co chwila uskakując na boki, aby nie zostać stratowanym. Cudem uniknął metalowego pręta. Młoda kobieta z dzieckiem biegnąca tuż za nim nie miała tyle szczęścia. Pomiot usłyszał tylko obrzydliwe chrupnięcie i coś za nim zwaliło się ciężko. Potem był tylko krzyk dziecka, które umilkło równie szybko. Biegnąc kałużami krwi, minął człowieka, który pochylał się nad ciałem swojej żony, krzycząc przeraźliwie. Khaerou nigdy nie podejrzewał, że człowiek może wydawać z siebie tak przerażające dźwięki. Zjeżyły mu się włosy na karku, jednak musiał biec dalej. Musiał go znaleźć. Musiał mieć pewność, że jego jedyny przyjaciel jest bezpieczny...
Znalazł go w jego domu. Jeśli można go było jeszcze za taki uznać. Dach zawalił się, niemal nad wszystkimi pomieszczeniami, jedynie przedsionek nie ucierpiał. Lu klęczał na podłodze, przed gruzami gdzie jeszcze nie tak dawno był jeden z nielicznych pokoi jego domu. Nie płakał, po prostu wpatrywał się w odłamki pustym wzrokiem. Khaerou ścisnęło się gardło ze strachu, widząc go w takim stanie. Podbiegł do niego i niepewnie złapał go za ramię. Jego przyjaciel nawet nie drgnął.
- Lu... - w tym momencie ponownie zadrżała ziemia.
Strop zadygotał się niepewnie, a a gdzieniegdzie skruszony cynk odpadł i rozbił się na ziemi.
Khaerou nie mógł pozwolić sobie na czekanie. Złapał inkuba za ramię i niemal siłą wyciągnął go z domu, wlekąc za sobą niczym sztywną kukłę.
Nie wiedział gdzie mogą się schować, kiedy cała ziemia dygotała im pod nogami. Nigdzie nie było bezpiecznie. Wiedział jedynie, że muszą oddalić się od portu. Ocean w każdej chwili mógł pochłonąć miasto. Wśród walących się na głowę, wysokich budynków również nie było bezpiecznie. Musieli przede wszystkim wydostać się z miasta.
Byli już za bramą. Biegli, przez omiatającą ich wysoką, polną trawę, gdy nagle Lu szarpnął się gwałtownie, wyrywając rękę z uścisku pomiota. Khaerou odwrócił się zaskoczony, dysząc ciężko i słaniając się na nogach, spojrzał na przyjaciela. Lu wyglądał jakby zaraz miał się skruszyć niczym marmurowa rzeźba. Jego oczy zaszkliły się, a podbródek trząsł się w niemym płaczu bez łez.
- Oni wszyscy zginęli tam... - Wyszeptał po chwili, patrząc mu w oczy.
Khaerou nie wiedział co odpowiedzieć. Nie chciał mu odpowiadać. Wydawało mu się, że zaraz zemdleje. Nie mogli się zatrzymywać. Musieli uciekać, ukryć się...
- Lu!... - chciał mu przerwać, jednak jego przyjaciel ściągnął gniewnie brwi i potrząsnął głową.
- Oni wszyscy nie żyją! Rozumiesz?! - wrzasnął, a w jego oczach malowała się wściekłość - Jestem sam. Nie mam... nie mam po co uciekać!
Khaerou miał dość. Słaniając się na nogach, złapał go za ramiona, przytrzymując się i przytulając go. Wokół panowała nienaturalna cisza, hałas z miasta nie docierał tu przez szum traw.
- Lu, damy sobie radę. Przeżyjemy, obiecuję... ale teraz nie możemy myśleć o innych. Musimy uciekać.
Las widniał już na horyzoncie. Jeśli nie uda im się umknąć Apokalipsie, to może chociaż uda im się umknąć bestiom w jakie zamienili się ludzie...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz