Rozdział VI (Khaerou)
UCIECZKA
Zupa
była przesolona. Wręcz wykrzywiała gębę. Taką właśnie minę miał
pochylony nad miską pomiot, niemrawo grzebiący w nią łychą. W brzuchu
zaburczało mu głośno, więc mrużąc oczy z obrzydzenia zmusił się do
przełknięcia kolejnych paru łyżek.
W
międzyczasie cierpliwie czekał, aż znajomy mu selekcjoner skończy
zmianę. Może i miło byłoby zobaczyć nowy,przemodelowany profil tego
skurczysyna, jednak tego dnia nie miał najmniejszego zamiaru pakować się
w kłopoty. Był zmęczony tym śmierdzącym miastem, jego ciężką, duszącą
aurą i gburowatymi mieszkańcami. Wszystko tu było podłe, od przesolonej
zupy korzeniowej zaczynając, przez uwalane błockiem mury i uliczki, na
wychudzonych szczurach, które niemrawo węszyły w kątach, kończąc.
Pomiot
machnął zniechęcony ogonem, wywijając łyżką młynka i strzepując z niej
resztki zupy na blat stołu zbitego z kilku odrapanych już desek. Jego
spojrzenie ze znudzeniem omiotło salę. Oprócz niego w barze obiadowały
jeszcze dwie osoby. Jedną była wysoka faerie na wyraźnym kacu, kiwała
głową na boki popijając smętnie serum* i ludzki staruszek, wpatrujący
się gdzieś w dal - na jego twarzy gościł jednak podejrzanie rozmarzony
uśmiech - i popijający ochoczo z postawionego przed nim kufla. Oprócz
nich jedynym towarzystwem w barze była jeszcze brzęcząca wściekle mucha,
którą Khaerou już ze trzy razy próbował zamordować z zimną krwią, jak
dotąd niestety bez skutku. Teraz siedziała na potarganych lokach faerie i
z zaangażowaniem czyściła skrzydełka. Barmana i kelnerki natomiast
gdzieś zwyczajnie wywiało, przez co selekcjoner musiał co jakiś czas
zaglądać z przedsionka do baru, przy okazji rzuając obojętnemu na to
pomiotowi mordercze spojrzenia.
Obecny
stan rzeczy nie był szczytem i tak niewygórowanych marzeń pomiota.
Gdyby tylko mógł, nocował pod gołym niebem, niestety nie pozwoliły mu na
to warunki pogodowe. Teraz jednak, kiedy niebo nieco się rozjaśniło, a
błoto wyschło na tyle by móc swobodnie poruszać się traktem, Khaerou
zwyczajnie zamierzał opuścić tą dziurę i kontynuować swą podróż. Na
Skraj Lądów. Byle jak najdalej od wspomnień Twierdz Czterech Wiatrów i
Czerwonego Władcy...
Rozmyślając tak i wymachując łyżką dopiero po chwili zorientował się,
że do baru weszły dwie nowe osoby. Jeden z nich był wysokim wampirem o
ognistych włosach. Twarz drugiego, nieco niższego mężczyzny była skryta
pod kapturem obszernego płaszcza, jednak jego aura mówiła sama za
siebie. Wystarczył tylko moment, by pomiot poczuł jak żołądek podchodzi
mu do gardła. Inkuby i wampiry nie należały do kochających się ras.
Czasami i owszem, nawiązywały kontakty, zwłaszcza jeśli w grę wchodziło
złoto, lub zwyczajnie komuś należało się w zęby. Jednak zwykła pijacka
biesiada z udziałem nowych klientów stanowczo nie wchodziła grę.
Wytłumaczenie było jedno - byli łowcami.
Khaerou
nie zamierzał zachowywać pozorów. Gwałtownie zerwał się z miejsca,
przez co faerie drgnęła zaskoczona upuszczając szklankę, która rozbiła
się na podłodze, rozbryzgując na boki złotawą zawartość. pomiot nie
zamierzał się jednak rozpraszać. Natychmiast ruszył pędem w stronę
schodów prowadzących do wynajmowanych pokoi. Wolałby mieć przy sobie
naładowany gnat, lub chociaż sztuciec o ostrym końcu, tymczasem jego
obecne uzbrojenie ograniczało się do łyżki... No cóż, łowcy na pewno
docenią ten drobny szczegół. Zwłaszcza, że zdecydowanie ułatwi im
zadanie.
Wbiegając
po schodach usłyszał ostry okrzyk i stukot butów. Nie musiał się
oglądać, by wiedzieć, że jeden z łowców biegł tuż za nim. Khaerou wpadł
do pierwszego lepszego pokoju i zamknął drzwi od środka na zasuwę. Z
drugiej strony natychmiast rozległo się wściekłe uderzenie, a drzwi
zadrgały pod naporem ciosów.
-
Cholera... Ej no, wyłaź. Nie bądź ciota... - Typ zza drzwi wyraźnie nie
należał do najpoważniejszych w swym fachu. Chyba, że zabijanie pomiotów
rzeczywiście mogło nieść jakąś rozrywkę. Khaerou nie dociekał. Chwilowo
skupił się na próbie otwarcia zagrzybiałych okiennic. Gdy udało mu się
otworzyć jedną z połówek i wygramolić się na parapet, usłyszał pod
drzwiami głos drugiego łowcy. Cóż, czas go naglił... Spojrzał udręczonym
wzrokiem na dzielącą go od ziemi odległość. Mimo wszystko wolał skoczyć
i spróbować się nie zabić, niż pewniakiem skończyć jako krwawa sieczka,
lub kolejny raz jako niewolnik u możnowładców.
Skoczył
niemal w tym samym momencie, gdy drzwi pokoju wyłamały się i do środka
wpadli łowcy. Odprowadzony ich poirytowanymi okrzykami wylądował na
twardej zbitej ziemi dwa piętra niżej, upadając boleśnie na kolano. To
nie był jednak czas na rozczulanie się - kuśtykając lekko ruszył pędem w
stronę najbliższej przecznicy.
Nie
miał w głowie żadnego konkretnego planu. Nie pomyślał też wcześniej
żeby lepiej poznać miasto. Skąd mógł podejrzewać, że łowcy wyśledzą go w
takiej dziurze, i to po tylu latach!
-
Kurwa, kurwa, kurwa... - dysząc ciężko starał się w biegu przypomnieć
sobie jakieś dogodne na kryjówkę miejsce. Nie miał jednak zbyt
sensownych pomysłów. Skręcając w boczną uliczkę wpadł na jakieś tłuste
babsko, od którego odbił się i upadł ciężko plecami na ziemię. Siła
uderzenia sprawiła, że wymalowana poczwara na którą wpadł, cofnęła się
tylko o kilka kroków. Dama niemal od razu otworzyła wypudrowaną gębę i
zaczęła krzyczeć coś, czego pomiot nawet nie zarejestrował. Nie miał
czasu słuchać tej piskliwej histerii. Pozbierał się z ziemi z jękiem,
oglądając szybko za siebie. Z pewnością miał łowców na ogonie.
-
Rusz się... - warknął, odwracając się do kobiety i prześlizgnął się
obok niej, po drodze unikając wielgachnego pantofla, którego posłała w
jego stronę. Słyszał jeszcze jej wrzaski dopóki ponownie nie skręcił i
znalazł się na wąskiej, kończącej się ślepym zaułkiem uliczce. Na wprost
znajdowały się drzwi do hal, w których składowano towary z portu. Pod
magazynem znajdował się kompleks tuneli dostawczych, którymi można było
zza murów dostać się do miasta i na odwrót. Przy odrobinie szczęścia
mogłoby udać się mu uciec, nim dogonią go łowcy...
Drzwi
do magazynu na szczęście były otwarte, nawet lekko uchylone. Nie
rozglądając się na boki wbiegł do środka i pognał przed siebie, gotowy
uciec z miasta drogą, którą wcześniej się do niego dostał. Nie dbał o
swoje rzeczy porzucone w barze. Nie będzie mu łatwo zgubić łowców - o
ile w ogóle mu się uda - jego dziwna, mieszana aura ciągnęła się za nim
niczym świeży trop. Nikt normalnie nie był w stanie wyczuć cudzej aury,
jednak wyszkoleni łowcy nie mieli z tym najmniejszego problemu. Często w
ten sposób identyfikowali i namierzali swoje cele.
Pędem
biegł przez wąski korytarz, mijając poszczególne sektory składów.
Śmierdziało przede wszystkim rybami i mułem, skrzynie z towarem głęboko
przesiąkały zapachem morza, zwłaszcza że w ostatnim czasie na wodach
panowały niemal nieustannie sztormy.
W
końcu je znalazł. Niepozorne drzwi, które prowadziy do tuneli również
były otwarte. Oho, wygląda na to, że ktoś prowadzi swój własny szemrany
biznes, wprowadzając do miasta nielegalne towary. W tym momencie
inkubowi było to bardzo na rękę. Pośpiesznie zamknął je za sobą i ruszył
w dół znacznie węższym korytarzem, oświetlonym zamontowanymi w ścianach
lampami rzucającymi ohydnie żółte światło na kamienne, pokryte wilgocią
ściany.
Usłyszał
jedynie hałas wyważanych drzwi, nie zauważył jednak nawet, kiedy cień
przemknął obok niego. Po chwili poczuł jedynie jak uderza plecami o
twardą kamienną podłogę, tracąc dech. Bursztynowe oczy wampira zajarzyły
się półmroku, gdy ten pochylił się nad nim. Inkub najpewniej pozostał
nieco z tyłu, nie mogąc dotrzymać kroku znacznie szybszemu i
zwinniejszemu kompanowi. Khaerou uniósł się na łokciach, próbując złapać
oddech. Jego kocie źrenice rozszerzyły się nieco, przystosowując się do
panującego półmroku. Zauważył, że wampir uśmiecha się triumfalnie,
mierząc go spojrzeniem. Bo w końcu, bądź co bądź pomiot był gwarancją na
to, że w najbliższym czasie brzęcząca moneta wypełni kieszenie łowców.
Jak tu się nie cieszyć?
-
Jeszcze się nie zmęczyłeś? - wampir rzeczywiście musiał się dobrze
bawić, zwłaszcza że szansa ucieczki pomiota musiała być dla niego z góry
przesądzona. Spojrzał swoimi złotawymi oczami gdzieś ponad Khaerou,
więc i ten odwrócił głowę, domyślając się, że drugi łowca w końcu ich
dogonił. Pomiot spróbował wykorzystać tą marną okazję i rzucił się w
stronę wampira, przez co łowca stracił na moment równowagę. Jednak silny
cios w brzuch, wspomagany głośnym przekleństwem, posłał pomiota z
powrotem na ziemię.
Khaerou
zakasłał, powstrzymując się od żałosnego syknięcia pełnego złości. A
więc tak skończy się jego historia? Kilka nędznych lat zmarnowanej
wolności, by skończyć w piachu, lub ponownie dać sobie zakuć ręce...
Wypełniająca go adrenalina wyparowała, czuł się wypompowany. W końcu i
tak już stracił władzę nad własnym losem.
-
W chuj daleko zawędrowaliście w te korytarzyki... - inkub, dysząc,
podszedł na bezpieczną odległość. Chwilę stał, łapiąc oddech, by po
chwili odrzucić kaptur.
Serce
załomotało w piersi Khaerou jak oszalałe. Nie mógł uwierzyć własnym
oczom. Rubinowe oczy jego dawnego przyjaciela wpatrywały się w niego
spokojnie. Był pewien, że nie żyje, że zginął dawno temu, jak i on sam
zresztą powinien. Jakim więc cudem..?
Z pewnością go nie poznał. W końcu minęło tyle lat... Zdecydowanie zbyt
dużo Poza tym byli wtedy jeszcze dziećmi, no i teraz nawet nie miał
skrzydeł. A Khaerou zwyczajnie nie miał już ani siły ani motywacji, aby
dodatkowo rozgrzebywać swoją bolesną przeszłość. Może to nawet dobrze,
jeśli będzie mógł znowu o wszystkim zapomnieć. Z niemałym trudem
podniósł się z ziemi, wbijając zmęczony wzrok w otchłań tunelu i
przyknął powieki. Niewiele brakowało, aby uciekł...
Drgnął nagle zaskoczony i odwrócił się w stronę inkbua, gdy usłyszał za plecami cichy szept:
- Khaerou..?
* * *
-
Co robisz? - szkarłatne oczy wiszącego nad nim Lu przyglądały się jego
poczynaniom z zainteresowaniem. Khaerou odrzucił z twarzy niesforny
pukiel włosów i kręcąc głową z poirytowaniem pochylił się nad zwojem,
usiłując nakreślić prostą linię wyrwanym z własnego skrzydła
granatowoszarym piórem.
- Zaklęcie dla
tej starej wiedźmy. Chciałem, żeby wybuchło, kiedy znowu wlezie do
mojego pokoju. - mruknął pomiot bez większego entuzjazmu, ze
zrezygnowaniem odrzucając pióro, rozbryzgując przy tym atrament na
wszystkie strony.
- To nie jest czasem
twoja opiekunka? Nie będziesz miał kłopotów, jeśli twoje zaklęcie
poszarpie jej gacie? - zapytał inkub rozbawionym tonem, opierając się o
framugę i wlepiając oczy wymownie w sufit. - Chyba zidiowaciałeś do
reszty...
Khaerou westchnął ciężko,
pochylając głowę i zamaszystym ruchem złapał pergamin, mnąc go w dłoni.
Zaklęcie i tak nie wyszło. Niepotrzebnie zmarnował ostatnią godzinę.
Mógł zrobić coś bardziej pożytecznego. Na przykład spędzić nieco więcej
czas z Lu.
- Nie będzie już moją opiekunką. - mruknął jednak tylko.
-
Naprawdę? - zainteresował się inkub - Wylali ją? Myślałem, że tacy jak
wy do końca będziecie mieć jednego i tego samego opiekuna.
Zawahał
się, kiedy zauważył badawcze spojrzenie pomiota i dodał tylko: - To
znaczy... wiesz, sieroty. Bo w końcu nimi jesteście, prawda?
Zapadła
długa cisza, której żaden nie próbował przerwać. Lu zwyczajnie nie
znosił pochmurnych nastrojów pomiota, który zazwyczaj reflektował się
szybko i sprowadzał rozmowę na weselsze tory. Tym razem jednak tak nie
było. Khaerou również milczał, wbijając wzrok w szarobury dywan,
zastanawiając się czy chociaż chce wyznać przyjacielowi jak bardzo się
boi.
Dopiero po przedłużającej się chwili odezwał się cicho, ściągając na siebie wzrok przyjaciela.
- Niedługo coś się stanie, Lu. Czuję to...
***
Miasto
płonęło. Ludzie biegali w popłochu, tratując się nawzajem. Jakaś
kobieta porzuciła własne dziecko, które chwilę później porwał tłum.
Jakiś mężczyzna dźgał nożem kobietę, by za chwile wyrwać jej z rąk
tobołek i rozrywając uszy, ukraść złote kolczyki. Ktoś inny wziął
metalowy pręt i okładał nim przypadkowe osoby, później jeszcze dobijając
dygoczące na ziemi ciała. Gdzieś na rogu domu klęczała kobieta, modląc
się głośno. Po jej brudnej twarzy spływały łzy.
Khaerou
biegnąc potknął się o jedno z zalegających na ulicy ciał, wpadając w
kałużę krwi. Jeśli nawet to zauważył, nie przejął się tym zbytnio.
Podniósł się błyskawicznie i przecierając piekące oczy w które dostała
się posoka, pomknął dalej, co chwila uskakując na boki, aby nie zostać
stratowanym. Cudem uniknął metalowego pręta. Młoda kobieta z dzieckiem
biegnąca tuż za nim nie miała tyle szczęścia. Pomiot usłyszał tylko
obrzydliwe chrupnięcie i coś za nim zwaliło się ciężko. Potem był tylko
krzyk dziecka, które umilkło równie szybko. Biegnąc kałużami krwi, minął
człowieka, który pochylał się nad ciałem swojej żony, krzycząc
przeraźliwie. Khaerou nigdy nie podejrzewał, że człowiek może wydawać z
siebie tak przerażające dźwięki. Zjeżyły mu się włosy na karku, jednak
musiał biec dalej. Musiał go znaleźć. Musiał mieć pewność, że jego
jedyny przyjaciel jest bezpieczny...
Znalazł
go w jego domu. Jeśli można go było jeszcze za taki uznać. Dach zawalił
się, niemal nad wszystkimi pomieszczeniami, jedynie przedsionek nie
ucierpiał. Lu klęczał na podłodze, przed gruzami gdzie jeszcze nie tak
dawno był jeden z nielicznych pokoi jego domu. Nie płakał, po prostu
wpatrywał się w odłamki pustym wzrokiem. Khaerou ścisnęło się gardło ze
strachu, widząc go w takim stanie. Podbiegł do niego i niepewnie złapał
go za ramię. Jego przyjaciel nawet nie drgnął.
- Lu... - w tym momencie ponownie zadrżała ziemia.
Strop zadygotał się niepewnie, a a gdzieniegdzie skruszony cynk odpadł i rozbił się na ziemi.
Khaerou
nie mógł pozwolić sobie na czekanie. Złapał inkuba za ramię i niemal
siłą wyciągnął go z domu, wlekąc za sobą niczym sztywną kukłę.
Nie
wiedział gdzie mogą się schować, kiedy cała ziemia dygotała im pod
nogami. Nigdzie nie było bezpiecznie. Wiedział jedynie, że muszą oddalić
się od portu. Ocean w każdej chwili mógł pochłonąć miasto. Wśród
walących się na głowę, wysokich budynków również nie było bezpiecznie.
Musieli przede wszystkim wydostać się z miasta.
Byli
już za bramą. Biegli, przez omiatającą ich wysoką, polną trawę, gdy
nagle Lu szarpnął się gwałtownie, wyrywając rękę z uścisku pomiota.
Khaerou odwrócił się zaskoczony, dysząc ciężko i słaniając się na
nogach, spojrzał na przyjaciela. Lu wyglądał jakby zaraz miał się
skruszyć niczym marmurowa rzeźba. Jego oczy zaszkliły się, a podbródek
trząsł się w niemym płaczu bez łez.
- Oni wszyscy zginęli tam... - Wyszeptał po chwili, patrząc mu w oczy.
Khaerou
nie wiedział co odpowiedzieć. Nie chciał mu odpowiadać. Wydawało mu
się, że zaraz zemdleje. Nie mogli się zatrzymywać. Musieli uciekać,
ukryć się...
- Lu!... - chciał mu przerwać, jednak jego przyjaciel ściągnął gniewnie brwi i potrząsnął głową.
-
Oni wszyscy nie żyją! Rozumiesz?! - wrzasnął, a w jego oczach malowała
się wściekłość - Jestem sam. Nie mam... nie mam po co uciekać!
Khaerou
miał dość. Słaniając się na nogach, złapał go za ramiona, przytrzymując
się i przytulając go. Wokół panowała nienaturalna cisza, hałas z miasta
nie docierał tu przez szum traw.
- Lu, damy sobie radę. Przeżyjemy, obiecuję... ale teraz nie możemy myśleć o innych. Musimy uciekać.Las
widniał już na horyzoncie. Jeśli nie uda im się umknąć Apokalipsie, to
może chociaż uda im się umknąć bestiom w jakie zamienili się ludzie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz