niedziela, 29 września 2013

Rozdział VII (Lunei & Khaerou)

OBIETNICA




Obietnica...obiecywał mu, że przeżyją...razem. Nie było innego wyjścia, nie mieli teraz nikogo poza sobą. Muszą uciec, jak najdalej od tego szaleństwa.

 Lunei'a aż ściskało w żołądku na myśl o tym co się przed chwilą stało. Dłonie mu drżały ze strachu. Stracił dom, rodzinę i uciekał z istnego piekła z swoim najlepszym przyjacielem. Ludzie mordowali się na jego oczach. Nic nie mógł zrobić, był bezradny.
 Lu nie znał takiego świata. Wychowywano go w świecie przepełnionym kłamstwami. Ukryto prawdę przed nie świadomym dzieckiem, za warstwami kolorowego kiczu. Teraz zobaczył, że wszyscy to krwiożercze bestie, że świat był bezlitosny gdy zbliżał się jego koniec. Wszyscy i wszystko oszalało. Nie potrafił poskładać myśli, wszystko działo się zbyt szybko. Dla niego nikt już nie istniał oprócz Khaerou, który równie nie miał nikogo.Wysoka trawa zaszeleściła, a młody inkub nie słyszał już krzyków mieszkańców miasta. Przytulany przez przyjaciela, który ostatnie minuty sprowadzał go na ziemię. Musi się opamiętać zanim oboje tutaj zginą. Nie było czasu na myśl o zmarłych. Martwi, których jego łzy nie ożywią. Skupi się na tym, co mu pozostało. Ucieknie od Apokalipsy razem z Khaerou.Khaerou...Przepraszam. - wtulił się w niego.- Racja...musimy uciec.



 Pobiegli dalej w stronę lasu. Czarne chmury na niebie, wyglądały jakby miały zaraz zderzyć się z ziemią. Przez gęsto porośnięte pnie drzew nie było już widać linii horyzontu. Nie wiedzieli dokąd mają zmierzać, jak uciekną przed Apokalipsą, gdzie się schować i ukryć. Byli tylko dwojgiem dzieci nie mających się gdzie podziać.
 Po raz kolejny ziemia zadrżała. Jakby wszystko pod nimi miało się w ułamku sekundy rozsypać na miliony kawałeczków. Lunei nie raz patrzył przez ramię na miasto płonące w oddali – odzwierciedlenie unicestwienia - by upewnić się, że przynajmniej oddalili się na bezpieczną odległość. Postanowił już nie odwracać się, patrzeć przed siebie, aby się nie rozpraszać. Chciał żyć, nie podda się baz walki.

 Byli blisko oceanu...oceanu, który równie niósł zniszczenie. Sztorm i wysokie fale rozbijające się o brzeg, jakby woda ożyła. Jak tak dalej pójdzie pochłonie ląd. Mewy nerwowo latały w kółko, niektóre nawet wlatywały w wybrzeża rozbijając się o nie.
 Ruszyli wzdłuż słonych wód, mając nadzieję na dalszą ucieczkę.
Grunt zaczął się kruszyć, zapadać, rozrywać. Lu coraz bardziej się męczył, co obawiało się nieprzyjemnym bólem na całym ciele. W pewnym momencie potknął się o kamień, upadł na kolona dysząc ciężko. -Ni-nie dam już rady...dalej...
 Ziemia za nim rozerwała się, w skutek czego powstało głębokie urwisko – którego dna nie było widać. Odsunął się do tyłu w przerażeniu. Jednak poza tym wielkim zagłębieniem nic więcej nie nastąpiło. Lunei przetarł brudną twarz dłonią. Wszystko jakby ucichło. Czy to był już koniec?

۞


 Mieszkając w ukryciu na ulicach miasta codziennie kradli by przetrwać. Liczba łowców zgarniających błąkające się, osierocone dzieci w Caelum wzrosła. Chcieli pojmać je i oddać do niewoli. Najbardziej jednak polowano na pomioty. Musieli się ukrywać...
 Lunei szedł ciemną uliczką miasta – gdzieś na zachodzie Caelum, gdzie aktualnie przebywali chłopcy. Inkub nie chciał by łowcy złapali jego przyjaciela, dlatego chowali się w najgłębszych czeluściach dzielnicy.
Wracał właśnie do Khaerou, po tym jak starał zdobyć coś do jedzenia. Powinien na niego czekać przy głównej ulicy. Lu miał nadzieję, że będzie tam stać, że nic mu się nie stało.


 Skręcił w alejkę, trzymając w rękach bochenek chleba wyrwany wcześniej jakiejś wielkiej, zrzędzącej pudernicy. Szedł po bruku, słysząc ciche stukanie swoich stóp. Mijał przeróżne istoty, wyszukując wzrokiem z pośród tłumu tylko jednej.
 W oddali zobaczył trzech obrzydliwych, ubranych na czarno osobników, przepychających się z Khaerou. Nie było wątpliwości – to łowcy. Dziecko nie potrafiło się obronić, nie miał jak uciec. Lunei szybko pobiegł w tamtą stronę, przedzierając się przez tłum. Nie raz na kogoś wpadł, został popchnięty, czy też potknął się o coś. Nie mógł patrzeć jak istoty zabierają jego przyjaciela. Zaczął krzyczeć jego imię w nadziei że tamten usłyszy. Pomiot był za mały, żeby wyrwać się wielkiemu mięśniakowi. Pomimo próby kopnięcia dryblasa w piszczel, łowca złapał chłopca i podniósł, przerzucając przez ramię – jak worek ziemniaków. Khaerou krzyknął – jakby kogoś wołał...jakby wołał Lu, który nic nie mógł zrobić.

Nie mógł się ruszyć. Strach, który nie pozwolił mu biec dalej. Wpatrywał się jak odbierają mu jedyną osobę na ziemi. Nie potrafił określić, co właśnie czuł. Opadł na kolana  a z jego krtani wyrwał się krzyk. Nie wiedział, że może wydać tak przeraźliwy odgłos. Po jego brudnych policzkach spłynęły łzy.
Khaerou...


` Obiecał mu, że przeżyją... `






_____________________________________________________________
______________________



Khaerou spoglądał w szkarłatne oczy inkuba, nie wiedząc co ze sobą uczynić.
Jego przyjaciel przeżył. Na samą myśl o tym robiło mu się słabo. Serce waliło mu jak oszalałe, przepełnione euforią, którą dusiła wizja tego, że zaraz zostanie pojmany i  następnie oddany ponownie w ręce możnowładców, a może i nawet prędzej zamordowany z zimną krwią.
Chciał podejść, dotknąć go, sprawdzić, czy to tylko nie zwykły omam. Jednak czy pozwalały na to okoliczności ich spotkania?
Tyle lat zadręczał się myślami, że inkub mógł zginąć wówczas w tamtym zapchlonym mieście... albo podczas kolejnej apokalipsy. Pamiętał pierwsze miesiące w niewoli, kiedy to ciągle przywoływał go myślami. 

Lu, czy byłbyś w stanie choć w niewielkim stopniu zrozumieć to przez co wówczas przeszedłem?
Co się z tobą działo przez te wszystkie lata, Lu? Dlaczego spotykamy się ponownie w takich okolicznościach? Dlaczego to znowu ja zostałem na dnie? Dlaczego jesteś jednym z łowców?!

 
Khaerou przywołał w pamięci moment pojmania go zaraz po drugiej apokalipsie. Pamiętał swój strach. Czy może bardziej niż o swój los, obawiał się, że zostaną rozdzieleni?
Pamiętał jak próbowali go złamać i nagiąć do swej woli. Po pewnym czasie udało im się. Każdy w końcu tracił ducha, w samotności, odcięty od świata, nie widząc wschodu, ani zachodu słońca. Będąc zdanym na chłód ścian i wątły blask świecy. Będąc zdanym na nieprzenikniony mrok i własne, często omylne zmysły. Tyle razy ocierał się o śmierć. Tyle razy pragnął umrzeć. W niewoli... przez 72 lata!  

Czy jesteś w stanie to pojąć, Lu?
 
Pamiętał jak zaraz po złapaniu łowcy obcięli mu skrzydła. Pamiętał jak po raz pierwszy w swoim życiu stanął na podeście przed rozwrzeszczanym tłumem, czekając aż ktoś wyceni jego życie za kilka miedziaków.
Był śmieciem, był zwykłym niewolnikiem, był rozrywką, był tylko zabawką. Mogli zrobić z nim co chcieli. Mogli w każdej chwili okaleczyć go, lub zabić. Wobec tego wszystkiego ostatnie lata spędzone w pałacu Czerwonego Władcy wydawały się najlepszymi latami jego życia.
Pamiętał jak uwolnił się podczas apokalipsy. Po raz pierwszy po tych wszystkich latach ponownie zobaczył swoje odbicie w lustrze. Poczuł wiatr w swoich krępowanych przez lata skrzydłach. Był wolny.
Pamiętał, jak później żałował swojej wolności. Do czego miał wrócić? Myślał, że wszyscy których znał nie żyją. Że Lu zginął dawno temu... Będąc wolnym, wszystkie wspomnienia zaczęły do niego wracać. Przypomniał sobie całą bolesną przeszłość, której nie był w stanie zmienić. Był ścigany. Pozwolił ściąć sobie skrzydła przypadkowemu chłopu. Pamiętał uderzenia tępej siekiery, pod którymi upadły i wirujące w powietrzu, uwalane krwią granatowoczarne pióra. Łowcy nie mogli go odnaleźć. Gdyby tak się stało, cała historia zatoczyłaby koło.
Wszystko dlatego, że był pomiotem. Że był śmieciem, podrasą. Ludzie którzy na niego polowali nie mieli o takich jak on żadnego pojęcia. Pomioty były dla nich niczym bydło... 

Dlaczego więc Lu... Dlaczego na to pozwalasz? Dlaczego zostałeś jednym z Nich?!

Khaerou opadł na kolana i zaśmiał się przez łzy, zakrywając twarz dłonią. Paznokciami drugiej wbił się boleśnie w udo przez materiał spodni. Może ból nieco go otrzeźwi? To nie mogła być rzeczywistość...
- To chyba żart... - warknął cicho, trzęsąc się spazmatycznie ze śmiechu i szlochu. - Co to kurwa ma być?!
Starając się zamaskować emocje, co nie wychodziło mu najlepiej, próbował się pozbierać. Lata niewoli i samotności, skutecznie wypleniły z niego resztki nadziei. A teraz...

Lu... Przyszedłeś mnie zabić?
***



Lunei nie wiedział co się dzieje. Serce zaczęło mu bić jak oszalałe. Gdy tamten klęczał na ziemi, bez większego zastanowienia i nie zważając na słowa pomiota, przykucnął naprzeciwko niego i objął go ramionami. Przytulił go, tak jak on zrobił to tamtego dnia. Lu chciał żeby Khaerou wiedział, że go szukał, że czekał, lecz nie miał siły się teraz tłumaczyć. Rozgrzebywać te wszystkie wspomnienia z łowcami.
Przez te wszystkie lata...
Inkub nie marzył o zostaniu łowcą. Zrobił to częściowo dla Khaerou i dla tych biednych istot. Chciał go odnaleźć kontrolować jakoś to, co działo się z pomiotami. Nie był w stanie jednak przeszkodzić wszystkiemu. Robił co mógł. Świat był okrutny i bezlitosny.
-Przepraszam....- jedyne, co przeszło mu przez myśl. Jednak zwykłe ,,przepraszam" nie mogło wystarczyć i nie wystarczyło. Nie mógł odkupić całego czasu jaki Kharou przecierpiał. Nie mógł cofnie czasu.
Łza spłynęła mu po twarzy by zatrzymać się przy kąciku ust. W końcu go odnalazł, chciał się teraz tym nacieszyć. Nie ważne, co teraz sobie o nim pomyślał. Gdy nadarzy się okazja pewnie wszystko mu powie. Teraz ważne jest, aby nie pozwolić go złapać. Nie pozwoli zrobić mu krzywdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz